Category: życiowe
Cisza w eterze.
Same pytania. Naiwne. Co to życie? Kim są dobrzy ludzie i jak ich rozpoznać? Jest gdzieś lek na całe zło? Czy dobre sny o prawdziwym życiu się spełniają? Czy można po kilkuset stronach stwierdzić, że nie pisze się właściwej książki… Wrzucić ją do kominka i zacząć pisać nową? Od początku? Bez skrupułów? Bez sentymentów? Czy można bez sentymentów? Czy moja cisza jest jeziorem? Umiem w nim pływać, czy utonę? Lepiej dorosnąć i zgubić dziecko w sercu? Czy być wieczną wróżką swojego Piotrusia Pana? Ile jeszcze? Czy życie to ja i Ty? Czy moje życie to ta krótka chwila, kiedy mogę grać i zatrzymać czas? Czy lepiej do przodu żyć? Z wesołą miną spotykać swój kolejny świt? Nie bać się nowych dni, wierzyć w dobry czas i w dobry rym… Głaskać koty i psy… Uśmiechać się do szarych chwil..
To wszystko przez ciszę. Delikatny szum wiatraczków w laptopie, odsuwające się gdzieś w oddali auta, dźwięki kładącego się społeczeństwa gdzieś tam na dole, z góry, po bokach, za ścianą. Strzępki piosenek latają w głowie. I biały szum. Bo nie ma fal. Zbyt wielu fal. Cisza… W eterze.
Sala opery wyciemnia się, orkiestra stroi instrumenty, cichnie gwar, zapadam się w miękkim pluszu fotela w sektorze b, zamykam oczy… Jestem szczęśliwa. Cel został osiągnięty.
***
Jestem w domu. Dzień zapowiada się dość trywialnie. Ostatnie pranie, dużo odkurzania… Najwięcej nauki… Realizacja bonu od Świętego Mikołaja na wspólne zakupy z rodzicami. A tu nagle moja pani profesor wysyła nagranie z próby do koncertu sylwestrowo-noworocznego i pyta czy mam ochotę wpaść. Rodzice siedzieć na schodach nie pójdą. Dzwonię więc po przyjaciółkach. Większości nie ma w Bydgoszczy z racji przerwy semestralnej, a ta która jest dostała zastępstwo w kwiaciarni. Nie mam odwagi. Jak ja sobie poradzę? Czy ktoś tam będzie na tyle dobry, że mi pomoże? Te dzikie tłumy… I na te moje wątpliwości pani profesor pisze magiczne słowa… Nie bój się jestem… I słowo.. ciałem się…
***
Klamka zapadła. Schodzę po schodach. W eleganckim płaszczu, niezbyt wygodnych butach do samotnej podróży *polotem i z laską… Z zawieszoną elegancką, prostokątną czarną torebką z kopertowym zapięciem i łańcuszkowym paskiem. Idę, większe kałuże staram się omijać, laska ostrzega chlupotem. Nie przeszłam stu kroków a tu torebka spada na ziemię. Zerwał się jakże elegancki łańcuszkowy pasek k** czę… Wycieram torebkę z błota chusteczką… I modlę się, że nie uwaliłam jasnego płaszcza. Idę po kwiaty dla mojej pani profesor… Rondo kujawskie, rozklapciała k*czę.. ścieżynka do ogromnej Galerii Zielone Arkady… Chyba komuś się w kosztach.. cholerka nie zmieściła… Dziwne przejście, po którym nie jestem do końca pewna, czy mogę iść… I galeria… Na szczęście przez woń fastfooda przebija się charakterystyczny zapach kwiaciarni. Wiem, że muszę iść na lewo i węsząc dyskretnie, oraz obijając wszystkie słupy i ludzi docieram na miejsce. Moja przyjaciółka na zmianie… Pomogła mi z czerwoną szminką. Ale już wcale nie było tak dużo do poprawy, zrobiła śliczny bukiecik z trzema różami i kopnęła w tyłek na szczęście w dalszej podróży… Wyszłam z kwiaciarni. pamiętając, że muszę iść w prawo. ale tam jest tak duża przestrzeń, że i tak się zakręciłam i zgubiłam… Wyszłam w końcu na zewnątrz znów się zgubiłam… I dotarłam do przystanku. I dylemat. Iść pieszo, czy nie… Sprawdziłam autobus. 10 min, 15… A tu za 20 ósma się zrobiła… Idę… Droga na szczęście tak prosta jak… prosta. chodniki nie równe, ale trzeba ćwiczyć równowagę. Samochody po lewej raz po raz zagłuszają myśli. Schodzę pod rondo. Wita mnie zapach ludzkiego moczu. a ja z kwiatkami i elegancką kopertówką z zerwanym łańcuszkiem pod pachą. Radośnie macham laską i coś nucę. Bezdomny dostawca brissa spod jagiellońskiego mówi, bym uważała. Na co? Już nie powiedział. Uśmiechnęłam się, podziękowałam.. I spontanicznie poleciałam.. po schodach na górę, do tramwaju… I akurat, gdy ustawiłam się już na pewno przodem do torów… Podjechała trójeczka i zawiozła mnie pod operę. Żaden samochód na mnie nie nachlapał, upadek torebki też nie ubrudził. Pytałam przyjaciółkę w kwiaciarni…
Ale właśnie teraz przede mną najtrudniejsze… krok pewny, głowa prosto i żwawo naprzód. Do kasy. Które to wejście? Tu nie.. O i tu też nie… Tu jakiś podjazd. Tu też nie.
– Dobry wieczór.
To tutaj.
– Wejściówkę proszę. Jestem studentką pani profesor….
– Ale dziś nie ma zniżek.
– Nie ma problemu. Z tym nie ma problemu. Czy mogłabym.
– Nie mogę opuścić stanowiska.
– Pani profesor kazała zadzwonić i dać panu telefon. To ja zadzwonię. Halo pani profesor, kochana?
– To ja pomogę. Tu są drzwi, proszę.
Na szczęście usłyszałam gdzie, bo w kontakcie z wykładziną wydały charakterystyczny dźwięk.
– Dziękuję…
– O Daria. Daria. Pójdziesz z nami. Jesteśmy z tej samej parafii. Ja od roku uczę w ośrodku. Składaj tę blondynę.
"Ale o co chodzi?" Co tu się właśnie.
Energiczna kobitka wzięła mnie pod rękę, rozwinęła skąd się znamy i oddała mnie swojej córce, dla której zabrakło biletu i też nie ma gdzie siedzieć… Oddajemy płaszcze, idziemy na górę, po wyślizganych schodach z antypoślizgowymi listwami na brzegach, o które można się nieźle potknąć. Nie pytajcie skąd wiem… Wchodzimy do ogromnej sali, wykładzina przyjemnie zapada się pod obcasami butów, gwar, bileterka wskazuje miejsca szczęśliwym posiadaczom biletów a my z Marysią polujemy na ostatnie, wolne fotele. –
– Nie widzę nic wolnego – Żartuję próbując ukryć załamanie… I zagłuszyć myśl… Co ja znowu najlepszego.
Ale Marysia widziała. Zabrzmiał trzeci gong, bileterka zamknęła drzwi, a my wygrałyśmy w wyścigu o wejściówkowe siedzące. Dwa, mięciutkie, przyjemnie puste, wolne,miejsca w wipowskim sektorze b.
Sala opery wyciemnia się, orkiestra stroi instrumenty, cichnie gwar, zapadam się w miękkim pluszu fotela, zamykam oczy… Jestem szczęśliwa. Cel został osiągnięty.